CoC Wisła - lutowy wiatrowy zawrót głowy
28 lutego 2010, 21:32
Obudziłem się o dziewiątej rano. Otwieram zaspane prawe oko, potem lewe. Gapię się bezmyślnie w sufit i stwierdzam - czas ruszać do Wisły.
Choć gnaty obolałe po wczorajszej pracy, to jednak zmuszam się do szturchnięcia mojej drugiej mądrzejszej ślubnej połowy: "Wstawaj kochanie, pora doić" - komunikuję tej od wspólnego kobierca ;-)
Zwlekliśmy się z wyra, wlazłem pod prysznic, ale złowróżbny dźwięk w wentylacji doszedł moich uszu. "Cholera, halny wieje!" - to nie zapowiadało nic dobrego. Bardzo zagrażało konkursowi.
Córeczkę opchnęliśmy mojej mamie i po szybkim śniadaniu stoczyliśmy się na parking. Wiało jak diabli, lecz słońce w chwilach ciszy grzało nasze twarze wiosennie. Żona stęknęła z nadzieją : "Może w Wiśle będzie cisza?" - oboje jednak w to nie wierzyliśmy...
Droga do serca beskidzkich skoków zajęła nam tylko pół godziny. Pół godziny wesołej jazdy moim niemieckim złomem z drugiej ręki. Wczorajsze medale na Igrzyskach Olimpijskich w dalszym ciągu radowały nasze krwiste serca. Z tej radości wnętrze auta zamieniło się w małą salę koncertową w której główną rolę odgrywał mój charczący wokal, za tło robiło grające radio i moja królewna na siedzeniu - jako żeński chórek oczywiście. Śpiewaliśmy aż do Ustronia.
Lecz w centrum Wisły zaczęły się schody.
Parkingu zero, pobocza na kilometr od skoczni pozastawiane furami, ludzie idący środkiem ulicy i korek.
Po usilnym wypatrywaniu dziury, w której dałoby się upchnąć samochód, natknęliśmy się na jedno wolne miejsce. Zaparkowałem, wysiadamy, a tu koleś w zielonej kamizelce mówi nam, że to jest miejsce dla gości jakiejś tam restauracji. Ok, powiedziałem mu, zamknąłem grata i ruszyliśmy na skocznie. "Do restauracji mogę wrócić zawsze po zawodach" - stwierdziłem w duchu z przekąsem. Tym bardziej, że inni kierowcy też robili to, co ja, kierując się bezpośrednio do wiślańskiej mekki, pomnika najsławniejszego wiślanina.
Durny i roztargniony jak zwykle, chciałem kupić bilety przy samym wejściu. "Wykopano" mnie do budki z biletami. Eh, kiedy ja się nauczę, że nie na każdej skoczni jest wszystko tak samo poustawiane? ;-)
Weszliśmy w końcu i na dzień dobry słyszymy od spikera, że odwołano serię próbną z powodu silnego wiatru. To już zapowiadało pogrom i zagładę imprezy.
Kibiców było dosyć dużo, lecz chyba nie tyle, co w sobotnim występie Adama Małysza.
Ciągnę żonę za palec i gęsiego drepczemy wolno w błocie, drepczemy, by zająć dogodne pozycje widokowe. Zajmujemy coś i rozglądamy się dokoła.
Skoczkowie plączą się gdzieś przy domkach, organizatorzy nerwowo patrzą na czubki drzew, Apollo pozuje do fotek - rumiany i szczęśliwy jak urwis, który zwędził ze straganu lizaczka. Lizaczka olimpijskiego znaczy się. W końcu za ojca sukcesu i współwłaściciela tegorocznych medali uważa się pewnie ;-).
Kibice stoją zaś i udają pełnych nadziei, że widowisko dojdzie do skutku.
Spiker rozgrzewa atmosferę jak może. Może mało, ponieważ wiatromierze, anemografy, anemometry czy też inne "bydlątka" określające wiatr, są nieubłagane. Wieje, jakby się ktoś powiesił i to grupowo ;-)
Staliśmy długo, słysząc głos w głośniku przesuwający co rusz początek skoków.
W tym czasie miałem okazję porobić trochę fotek, poplątać się po skoczni, wchłonąć otworem gębowym kiełbaskę z grilla. Spotkać znajomych, czyli Pavla Mikeskę, Alę, Magdę, oraz Staszka, mojego dawnego kolegę z pracy. Staszek - były sportowiec (biegał na nartach) jest częstym bywalcem na skoczniach. Oczywiście jeździ nie sam, tylko z grupką swoich dzieci w sile czworga, bo piąte dorosłe gdzieś mu się zapodziało ;-) Powspominaliśmy tegoroczne medale, te sprzed tygodnia i te wczorajsze. Serca nam urosły ogrzane ich brązowo-srebrno-złotym blaskiem.
Wracając do meritum sprawy, to zawody w końcu przysłowiowy szlag trafił. Przesuwano je z godziny 11:00 na 12:00, następnie na 12:30, ostatecznie na 13:00. Jednak zakusy organizatorów, choć szczere, to koniec końcem spaliły na panewce. Motor zawodów zakrztusił się, zadławił wiatrem i padł jak mój stary laptop. ZAWODY ODWOŁANO!
Co więcej napisać? Dywagacje na temat zmarnowanych szans, złej polityki startowej, kwot krajowych i tego typu niuansach skokowych możecie sobie poczytać na forach. Wiele zdań jest w tym temacie, opinii czasem mądrych, czasem kontrowersyjnych.
Ja z moją krwistą małżonką zwinęliśmy się jednak zadowoleni z wycieczki. Tak, z wycieczki, bo bez skoków konkursowych była to jedynie wycieczka. Wiecie, taka lutowa, ku zdrowotności ;-)
Powrót z Wisły okazał się dla nas niemożliwy. Wielokilometrowy korek w kierunku Ustronia skutecznie zablokował nam drogę. Po 40 minutach podjeżdżania na półsprzęgle, tony wyrazów nie uznawanych przez normy społeczne i kodeks wykroczeń i ogólnie wkurzenia musieliśmy za rondem przy galerii Adama zawrócić.
Korek stanął i ruszyć się nie zamierzał.
Wracaliśmy przez Szczyrk, jednak też nie bez przygód, których przysporzyła nam jakaś blondynka prowadząca fiata Uno. Blond inteligencja jechała 30 km na godzinę! Za nią około 20 aut, a ona w najlepsze gada przez telefon, jakby jej umawiana wizyta u manikiurzystki była dla użytkowników dróg i jej samej swoistym "Być albo nie być". Ogólnie dwie godziny zmarnowane na powrót.
Podsumowując wycieczkę na Malinkę...
Ucieszyło i rozbawiło mnie:
[LIST]
[*]słońce
[*]skoczkowie rozdający autografy
[*]Stefan Thurnbichler kupujący oscypki
[*]Stefan Hula podpisujący kibicowi książkę Adama Małysza
[*]duża liczba kibelków ;-)
[/LIST]
Zmartwiło mnie:
[LIST]
[*]wiatr
[*]błoto
[*]parkingi i korki
[*]odwołane zawody
[*]blondynki z komórką za kierownicą ;-)
[/LIST]
PS. Nie żebym był skąpy czy chciwy, ale jak za coś płacę i kupuję bilet, np. do kina, teatru, na mecz, to żądam siłą rzeczy tego, za co płacę. Jeżeli organizator nie daje mi tego, to zwraca kasę. W dzisiejszym dniu i miejscu jednak tak się nie stało. Kibicom nie zwracali pieniędzy. Cóż, i tak miło spędziłem niedzielę z moją ślubną, która ma czasem więcej luzu niż ja...
Zapraszam na fotorelację i krótkie filmiki, które są podłej jakości, ale coś tam widać. Następne będą lepsze. Obiecuję.
film
zdjęcia
film 2
Kategorie:
0 komentarze