Archiwum strony
-
►
2016
(708)
- ► października (47)
-
▼
2015
(686)
- ► października (17)
-
►
2014
(840)
- ► października (36)
-
►
2013
(764)
- ► października (47)
-
►
2012
(574)
- ► października (47)
-
►
2011
(188)
- ► października (9)
Nie rozumiem ludzi, którzy twierdzą, że wraz z odejściem Adama Małysza ze świata skoków narciarskich zniknęły również emocje. Pod koniec swojej kariery Orzeł z Wisły przyzwyczaił nas do nieschodzenia poniżej ustalonego poziomu. Dodając do tego pewien brak oczekiwań wobec schodzącego z piedestału Mistrza, jego końcowe występy oglądałem bardziej z nostalgią niż z nastawieniem na dreszczowiec. Ewentualne emocje były dosyć nikłe w porównaniu z ciarkami niepokoju, które dostarczył mi skok Kamila Stocha w niedzielnych kwalifikacjach.
Trzeba naszemu podwójnemu mistrzowi olimpijskiemu w Soczi przyznać, że w dostarczaniu nerwów swoim kibicom również jest bardzo dobry. Bezpunktowe konkursy w każdym z sezonów stały się praktycznie normą dla skoczka z Zębu. Po spokojnych rządach Orła z Wisły, Kamil Stoch, oprócz euforii, wlewa w nasze serca sporo niepewności. Jednak gdyby tak się zastanowić, to właśnie dla tego dreszczyku ludzie pasjonują się sportem.
Szukając analogii w aktualnej dyspozycji mistrza świata z Predazzo, najbliżej można ją znaleźć, przyglądając się poczynaniom Andersa Jacobsena z sezonu 2012/2013. Norweg w tamtym okresie również skakał mocno w kratkę, lecz różnica między tymi dwoma zawodnikami polega na rozpiętości zajmowanych przez nich miejsc. Nasz reprezentant zamyka stawkę lub plasuje się w okolicach dziesiątki, a zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni z sezonu 2006/2007 jeżeli nie zepsuł swojej próby, to bił się o zwycięstwo. Miejmy nadzieję, że Kamil Stoch na międzyrocznej imprezie zaprezentuje się równie dobrze, jak trzy lata temu jego pierwowzór. Choć stuprocentowego powtórzenia historii też nie preferuję, gdyż najmilej byłoby zobaczyć naszego skoczka na najwyższym stopniu podium.
Niestety, szanse na wywalczenie Pucharu Świata z tygodnia na tydzień maleją. Nie dotyczy to jedynie 28-latka z Zębu, lecz każdego zawodnika spoza dwójki Peter Prevc-Severin Freund. Można powiedzieć, że ci dwaj zawodnicy to kompletne przeciwieństwa. Jeden zachwycał już jako 17-latek, drugi jako junior nie wychylał się ponad szereg. Słoweniec słynie z zajmowania wszystkich miejsc na czele poza pierwszym, za to Niemiec ma już na koncie trzy z pięciu najważniejszych tytułów. Do tego, Prevc zazwyczaj na skoczni zachowuje kamienną twarz, podczas gdy Freund swoimi nietypowymi wyrazami twarzy często bawi.
W każdym razie, zaglądając do klasyfikacji generalnej, można zauważyć już ponad 60-punktową przewagę tego duetu nad resztą stawki. Rzucają się w oczy również nazwiska, które znajdują się tuż za nimi. O ile Alexander Stoeckl może być dumny ze swojej hordy Norwegów na miejscach 3-6, to z całym szacunkiem dla jego zawodników, ale w walce o Kryształową Kulę ze znacznie bardziej obeznanymi w trudach sezonu zawodnikami mogą mieć spore problemy. Według mnie, jedyne realne zagrożenie dla dominatorów z Niemiec i Słowenii może w skandynawskiej grupie stanowić Johann Andre Forfang. Spośród całej czwórki, Mistrz Świata Juniorów wydaje się najstabilniejszym zawodnikiem, lecz nawet dla niego za wcześnie na boje o podium generalki. Reszta stawki traci już do dwóch pierwszych miejsc w graniach 200 punktów. Niby można to odrobić, jednak Prevcowi oraz Freundowi trudno wydrzeć taką przewagę. Chyba że aktualnym przodownikom tabeli będą przytrafiać się takie zaćmienia, jak te w niedzielę - obrońca Kryształowej Kuli po świetnym sobotnim występie, w drugich zawodach kompletnie zgasł. Za utratę koszulki lidera może winić tylko siebie.
Bieżąca sytuacja bardzo przypomina to, co działo się za panowania Gregora Schlierenzauera i Simona Ammanna. Zanim pierwszy zagubił się, a drugi zapomniał o lądowaniu telemarkiem, ci dwaj skoczkowie zaczynali z bardzo wysokiego pułapu, zostawiając resztę stawki daleko w tyle już przed Turniejem Czterech Skoczni. Wygląda na to, że po kilku sezonach z bardzo wyrównaną stawką, może znów nastać epoka dwóch dominatorów.
Trudno napisać coś więcej o aktualnej dyspozycji poszczególnych zawodników - powodem tego jest specyfika skoczni w Niżnym Tagile. Osobiście nie przypadła mi ona do gustu. Rosyjski obiekt wydaje się jedną z tych skoczni, w których decydującą rolę odgrywa wiatr. Bardzo premiuje ona również zawodników z bardziej "lotną" techniką skakania. Widać to było przy finałowym skoku Kamila Stocha - zdawało się, że Polak spadnie na setnym metrze, jednak jakimś cudem wiatr wyniósł go poza rozmiar skoczni. Mi znacznie bardziej odpowiadają obiekty, które nie sprzyjają określonemu typowi zawodników i nie są tak podatne na warunki atmosferyczne. W cenę tego bez problemu mogę wliczyć utratę nieprzewidywalności widowiska.
Nastał czas na Engelberg. Łukasz Kruczek zdecydował się na jedną zmianę w składzie - w miejsce jedynego Polaka bez punktów z poprzedniego zestawienia, Jana Ziobry, pojedzie Andrzej Stękała. Decyzja ta wywołała niemały szok - chyba pierwszy raz od lat dyspozycja skoczka wzięła górę nad walką o limity. Na szczęście nikt w kadrze nie łudził się, że pauzujący obecnie zawodnik może z taką formą powtórzyć swój sukces sprzed dwóch lat. Na chwilę obecną, poza Kamilem Stochem, mamy sześciu zawodników na prawie równym poziomie. Niektórzy liczą na magię Engelbergu, ja wolę czekać na dalszą poprawę dyspozycji naszych Orłów.
Trzeba naszemu podwójnemu mistrzowi olimpijskiemu w Soczi przyznać, że w dostarczaniu nerwów swoim kibicom również jest bardzo dobry. Bezpunktowe konkursy w każdym z sezonów stały się praktycznie normą dla skoczka z Zębu. Po spokojnych rządach Orła z Wisły, Kamil Stoch, oprócz euforii, wlewa w nasze serca sporo niepewności. Jednak gdyby tak się zastanowić, to właśnie dla tego dreszczyku ludzie pasjonują się sportem.
Szukając analogii w aktualnej dyspozycji mistrza świata z Predazzo, najbliżej można ją znaleźć, przyglądając się poczynaniom Andersa Jacobsena z sezonu 2012/2013. Norweg w tamtym okresie również skakał mocno w kratkę, lecz różnica między tymi dwoma zawodnikami polega na rozpiętości zajmowanych przez nich miejsc. Nasz reprezentant zamyka stawkę lub plasuje się w okolicach dziesiątki, a zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni z sezonu 2006/2007 jeżeli nie zepsuł swojej próby, to bił się o zwycięstwo. Miejmy nadzieję, że Kamil Stoch na międzyrocznej imprezie zaprezentuje się równie dobrze, jak trzy lata temu jego pierwowzór. Choć stuprocentowego powtórzenia historii też nie preferuję, gdyż najmilej byłoby zobaczyć naszego skoczka na najwyższym stopniu podium.
Niestety, szanse na wywalczenie Pucharu Świata z tygodnia na tydzień maleją. Nie dotyczy to jedynie 28-latka z Zębu, lecz każdego zawodnika spoza dwójki Peter Prevc-Severin Freund. Można powiedzieć, że ci dwaj zawodnicy to kompletne przeciwieństwa. Jeden zachwycał już jako 17-latek, drugi jako junior nie wychylał się ponad szereg. Słoweniec słynie z zajmowania wszystkich miejsc na czele poza pierwszym, za to Niemiec ma już na koncie trzy z pięciu najważniejszych tytułów. Do tego, Prevc zazwyczaj na skoczni zachowuje kamienną twarz, podczas gdy Freund swoimi nietypowymi wyrazami twarzy często bawi.
W każdym razie, zaglądając do klasyfikacji generalnej, można zauważyć już ponad 60-punktową przewagę tego duetu nad resztą stawki. Rzucają się w oczy również nazwiska, które znajdują się tuż za nimi. O ile Alexander Stoeckl może być dumny ze swojej hordy Norwegów na miejscach 3-6, to z całym szacunkiem dla jego zawodników, ale w walce o Kryształową Kulę ze znacznie bardziej obeznanymi w trudach sezonu zawodnikami mogą mieć spore problemy. Według mnie, jedyne realne zagrożenie dla dominatorów z Niemiec i Słowenii może w skandynawskiej grupie stanowić Johann Andre Forfang. Spośród całej czwórki, Mistrz Świata Juniorów wydaje się najstabilniejszym zawodnikiem, lecz nawet dla niego za wcześnie na boje o podium generalki. Reszta stawki traci już do dwóch pierwszych miejsc w graniach 200 punktów. Niby można to odrobić, jednak Prevcowi oraz Freundowi trudno wydrzeć taką przewagę. Chyba że aktualnym przodownikom tabeli będą przytrafiać się takie zaćmienia, jak te w niedzielę - obrońca Kryształowej Kuli po świetnym sobotnim występie, w drugich zawodach kompletnie zgasł. Za utratę koszulki lidera może winić tylko siebie.
Bieżąca sytuacja bardzo przypomina to, co działo się za panowania Gregora Schlierenzauera i Simona Ammanna. Zanim pierwszy zagubił się, a drugi zapomniał o lądowaniu telemarkiem, ci dwaj skoczkowie zaczynali z bardzo wysokiego pułapu, zostawiając resztę stawki daleko w tyle już przed Turniejem Czterech Skoczni. Wygląda na to, że po kilku sezonach z bardzo wyrównaną stawką, może znów nastać epoka dwóch dominatorów.
Trudno napisać coś więcej o aktualnej dyspozycji poszczególnych zawodników - powodem tego jest specyfika skoczni w Niżnym Tagile. Osobiście nie przypadła mi ona do gustu. Rosyjski obiekt wydaje się jedną z tych skoczni, w których decydującą rolę odgrywa wiatr. Bardzo premiuje ona również zawodników z bardziej "lotną" techniką skakania. Widać to było przy finałowym skoku Kamila Stocha - zdawało się, że Polak spadnie na setnym metrze, jednak jakimś cudem wiatr wyniósł go poza rozmiar skoczni. Mi znacznie bardziej odpowiadają obiekty, które nie sprzyjają określonemu typowi zawodników i nie są tak podatne na warunki atmosferyczne. W cenę tego bez problemu mogę wliczyć utratę nieprzewidywalności widowiska.
Nastał czas na Engelberg. Łukasz Kruczek zdecydował się na jedną zmianę w składzie - w miejsce jedynego Polaka bez punktów z poprzedniego zestawienia, Jana Ziobry, pojedzie Andrzej Stękała. Decyzja ta wywołała niemały szok - chyba pierwszy raz od lat dyspozycja skoczka wzięła górę nad walką o limity. Na szczęście nikt w kadrze nie łudził się, że pauzujący obecnie zawodnik może z taką formą powtórzyć swój sukces sprzed dwóch lat. Na chwilę obecną, poza Kamilem Stochem, mamy sześciu zawodników na prawie równym poziomie. Niektórzy liczą na magię Engelbergu, ja wolę czekać na dalszą poprawę dyspozycji naszych Orłów.