Archiwum strony

Sprawa dopingu w sporcie - ciąg dalszy

Krwisty | 27.2.10 | 0 komentarze

27 lutego 2010, 11:16

Zaintrygowany problemem poruszonym przez Grzegorza Kukułę w jego ostatnim blogowym wpisie, postanowiłem przytoczyć Wam ciekawy tekst z "Gazety Lekarskiej", jaki został mi podesłany przez moją koleżankę. Przeczytajcie uważnie, gdyż problem wydaje się naprawdę duży.

O dopingu w sporcie nie mówi się prawdy. Środowiska, w których to zjawisko występuje nie mają najmniejszego interesu w ujawnianiu rzeczywistości - utrzymanie status quo jest najwygodniejsze.

Nielegalnemu wspomaganiu nie poświęca się również należnej uwagi naukowej. Trudno badać to, co jest skrzętnie ukrywane a równocześnie grozi ryzykiem "zabrudzenia się" nieetycznym problemem (czasem wręcz pomówieniami o prodopingowe poglądy). Wyniki badań mogą również, wbrew oczekiwaniom ich autorów, przyczyniać się do optymalizacji metod stosowania "koksu" lub obalać wygodne i rozpowszechniane dotąd mity.

Ze smutkiem należy przyznać, iż stosowanie nielegalnych substancji wspomagających wydaje się obecnie (a także zapewne w przyszłości) praktycznie nie do wyeliminowania z życia sportowego. W istocie te właśnie związki (czy nam się to podoba, czy nie), odpowiednio dozowane, umożliwiają zwiększenie możliwości psychofizycznych ustroju i polepszenie wyniku sportowego. Pewności tej nie daje stosowanie dozwolonych środków wspomagających. W perspektywie jest jeszcze doping genetyczny.

Postępowanie służb antydopingowych - choć może i pełne dobrej woli (szczególnie na niższych szczeblach) - sprawia czasem wrażenie, że nie radzą one sobie z problemem i z różnego rodzaju poważnymi naciskami. Momentami wydaje się, że stoją jedynie pół kroku za środowiskiem zainteresowanym w stosowaniu nielegalnego wspomagania. Ich aktywność sprawia niekiedy wrażenie pozorowanej.

Nic też dziwnego, że w niektórych krajach (i dyscyplinach sportowych) w problem dopingu bezpośrednio angażują się już prokuratura, policja, celnicy (Tour de France).

Giną wyniki badań (vide afera w laboratorium w Acquacetosa) lub nie dopuszcza się do ich ujawnienia, gdy są pozytywne, stosuje niejasne kryteria dyskwalifikacyjne, zmniejsza kary na grzywny.

Np. Niemiecka Federacja Lekkoatletyczna (DLV) zawiesiła sankcje wobec byłego mistrza olimpijskiego Dietera Baumanna, podejrzanego o stosowanie środków dopingujących. Zawodnik ten, mistrz olimpijski z Barcelony w biegu na 5000 m, został zdyskwalifikowany w listopadzie ubiegłego roku po analizach moczu, które wykazały obecność nandrolonu. Twierdził, że nigdy anabolików nie stosował, a wysoki poziom tego hormonu tłumaczył tym, że ktoś dodał zabronioną substancję do jego pasty do zębów. Gdyby DLV uznało tego sportowca winnym, 35-letniemu zawodnikowi groziłaby dwuletnia dyskwalifikacja, co jest równoznaczne z końcem kariery.

W tej klasycznej sprawie nowością jest jedynie pasta do zębów. Afera ta (w istocie dotycząca w równym stopniu działaczy sportowych) pokazuje jak całe środowisko sportowe jest zainteresowane maskowaniem dopingu i w gruncie rzeczy pogardza opinią publiczną. Przyczyny zawieszenia sankcji nie zostały dokładnie wyjaśnione. Nie chciało się nawet (tłumacząc wpadkę) poradzić lekarza, by dowiedzieć się, że anadrolon jest anabolikiem, który - aby działał - musi być podawany domięśniowo i nawet gdyby wspomniany zawodnik co godzinę płukał nim jamę ustną (myjąc zęby) nie uzyska wystarczająco wysokiego stężenia w organizmie. Próby podawania tego hormonu doustnie nie zmieniają idiotycznych cech pomysłu z pastą do zębów.

Warto również przypomnieć "polski ślad" nandrolonu (skądinąd wartościowego preparatu androgenno-anabolicznego) i... zębów. Swego czasu wykryto go u jednego z naszych biegaczy długodystansowych (zajął wysokie miejsce w poważnych zawodach). Zawodnik ten nie przyznawał się do stosowania nielegalnego wspomagania nandrolonem. Jak się potem okazało, podał mu ten hormon lekarz stomatolog, by przyśpieszyć gojenie się miejsca po usunięcia zęba. Też dobre.

Wyniki kontroli antydopingowych w zaskakująco małej ilości są pozytywne. Zastanawiające, mimo ogromnego rozpowszechnienia dopingu, np. androgennego (w niektórych dyscyplinach stosują go praktycznie wszyscy zawodnicy), odsetek pozytywnych wyników kontroli antydopingowej przeprowadzanej na zawodach stale utrzymuje się na tym samym mniej więcej poziomie 2 - 4%, a w niektórych latach wynosił około 1%. Panuje zgodna opinia, iż jest to jedynie wierzchołek góry lodowej. Rodzi się więc pytanie o skuteczność działań antydopingowych, czy nie są po prostu bez sensu przy takim małym stopniu wykrywalności. Gdyby jakiekolwiek postępowanie, np. w medycynie, miało tak nikłą efektywność, to uznane byłoby za bezwartościowe.

Również MKOL nie zdecydował się wydać 5 milionów dolarów na dokończenie badań nad testami wykrywającymi hormon wzrostu, ale 5 razy tyle przeznaczył na rozwój struktur administracyjnych walczących z dopingiem (wiele osób na pewno znajdzie solidny zarobek).

Należy mieć świadomość, że w pełni efektywna kontrola antydopingowa to obniżenie wielu wyników i uderzenie w sportowy biznes, za którym stoją olbrzymie pieniądze. W Sydney oficjalnie podano o 11 przypadkach stwierdzenia dopingu (na około 10 tysięcy startujących!).

W gruncie rzeczy, przynajmniej teoretycznie, obecnie nietrudno ustalić taki harmonogram badań antydopingowych zawodników przygotowujących się, np. do olimpiady (a będących pochodną procesu treningowego i biologicznego działania preparatów np. anabolicznych), który konsekwentnie realizowany uniemożliwi ich efektywne stosowanie. Ale tego nie czyni się.

Niektóre stowarzyszenia sportowe nie zgadzają się na kontrole np. krwi (bo jest to oczywiście poważne naruszenie zdrowia i wolności osobistej zawodnika), a niektóre dyscypliny nie podlegają w ogóle kontroli antydopingowej. Czasem organizacje sportowe po prostu nie akceptują wyników kontroli antydopingowej i zawodnik zostaje uniewinniony. Tak było z lekkoatletką Marlene Ottey, u której stwierdzono obecność nandrolonu. Mocz pobrano w czasie mitingu lekkoatletycznego w Lucernie w lipcu 1999 r. Komisja arbitrażowa IAAF uniewinniła jamajską sprinterkę, ponieważ uznała, że ... brakuje dowodów stosowania "koksu". Jest oczywiste, iż każda wielka impreza sportowa (szczególnie olimpiada) musi odbywać się z udziałem gwiazd sportowych, które zapewniają dochody organizatorów. Stąd też przedolimpijskie masowe ułaskawienia, np. Linford Christie, Xavier Sotomayor i inni.
Nagminne stają się różnej formy nacisku (i z różnych stron - także związanych z władzą i polityką) na pracowników odpowiedzialnych za badania.

By nie być gołosłownym zacytuję fragment reportażu Romana Graczyka z "Rzeczypospolitej", najlepiej obrazującego tragiczną w istocie rzeczywistość, w tym wypadku dotyczącą piłki nożnej (z "ery" trenera Wójcika). Procesu sądowego oczywiście nie było.

"Na zgrupowaniu kadry pojawili się przedstawiciele Laboratorium Kontroli Dopingu Instytutu Sportu. Wszyscy polscy sportowcy, którzy wyjeżdżali na igrzyska byli poddani kontroli antydopingowej. Próbki moczu pobrano od 26 piłkarzy.

"(...) u trzech zawodników: Aleksandra Kłaka, Dariusza Koseły i Piotra Świerczewskiego, poziom testosteronu mocno przekroczył dozwoloną normę. U czterech innych stwierdzono podwyższony poziom sterydu, ale w dopuszczalnych granicach. W takim przypadku przeprowadza się w obecności zainteresowanych badanie próbki B moczu, żeby potwierdzić lub zaprzeczyć wynikom próbki A. Zainteresowani mogą nie korzystać z tego prawa, ale tym samym podpisują na siebie wyrok, bo zgadzają się z tym, co wykryły maszyny analizujące pierwszą próbkę. Trzej piłkarze i ich trenerzy stwierdzili, że nie potrzeba badać próbek B. W zamian zaproponowali, żeby laboratorium na nowo pobrało i zbadało mocz tej trójki. Stało się to 16 lipca. PKOL i PZPN milcząco wyraziły zgodę. Co ciekawe, badanie odbyło się tylko na okoliczność występowania testosteronu. Nie zajmowano się np. diuretykami. Wynik mógł być tylko jeden - nie stwierdzono śladów niedozwolonego testosteronu. U jednego z zawodników nie stwierdzono w ogóle występowania testosteronu, choć tę substancję produkuje w niewielkich ilościach każdy zdrowy organizm. Laboranci zważyli mocz. W jednym przypadku ciężar właściwy wyniósł 1003, a w drugim 1006. Dwaj piłkarze sikali praktycznie wodą. Kierownik laboratorium napisał, że te dwie próbki moczu były wyraźnie manipulowane. No ale testosteronu piłkarze w sobie nie mieli ..."

Podanie takich faktów do wiadomości opinii publicznej powinno wywołać trzęsienie ziemi. W końcu był to artykuł o trenerze Wójciku i jego roli w polskiej piłce nożnej. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło, nawet procesu sądowego nie było.

Nic dziwnego, że zawodnicy po wykryciu u nich nielegalnych substancji bez śladu wstydu publicznie kłamią (może podano testosteron w jedzeniu), a dodatkowo znajdują mocne wsparcie ze strony działaczy czy nawet lekarzy lub też konsekwentnie wszystkiemu zaprzeczają.

Sportowcy przyłapani w czasie kariery na stosowaniu dopingu wypierają się, a zapewne mówią prawdę, gdy po jej zakończeniu wzajemnie się oskarżają lub potwierdzają stosowanie nielegalnego wspomagania. Co ciekawe, właściwie nie wywołuje to już społecznego ostracyzmu, choć niby wszyscy chcą, aby sport był usposobieniem najszlachetniejszych ideałów.

Stosunek do problemu nielegalnego wspomagania jest zakłamany i tym samym głęboko demoralizujący. Każdy, kto jest bezpośrednio związany z uzyskaniem sukcesu sportowego wie, że "w tym temacie" należy inaczej mówić (lub milczeć), a inaczej postępować. I tak trwa już latami.

Zawodnicy, u których stwierdza się niedozwolone wspomaganie podnoszą wraz z działaczami larum, ale żaden z nich nie poddaje się natychmiast kompleksowym badaniom specjalistycznym, które mogłyby zweryfikować rzeczywistość (niektórzy sportowcy proponują badanie na wykrywaczu kłamstw!). W gruncie rzeczy "brał czy nie brał" jest dla współczesnej medycyny pytaniem, na które można w wielu przypadkach absolutnie jednoznacznie odpowiedzieć przy zgodzie na badania np. w warunkach klinicznych (wykonanych odpowiednio wcześnie). Dotyczy to szczególnie anabolików, które są najczęściej stosowane.

Zakłamanie związane ze stosowaniem nielegalnych środków farmakologicznych jest już tak głębokie i utrwalone, iż doping farmakologiczny modyfikując nasze poczucie zdrowego rozsądku tworzy własną rzeczywistość.
Przykładem tego jest artykuł ("Dotknąć nieba") w jednym z numerów tygodnika "Wprost", w którym red. Dorota Romanowska pisze, iż "na astmę choruje między innymi 11% narciarzy biegowych w Szwecji i 15% w Finlandii, co dziesiąty skandynawski łyżwiarz figurowy, 17% fińskich pływaków, 11% amerykańskich piłkarzy, 20% brytyjskich płetwonurków oraz 7-26% lekkoatletów w Stanach Zjednoczonych. Na letnich igrzyskach w Los Angeles u 11% sportowców amerykańskich występowały astmatyczne objawy. Tymczasem drużynie USA przyznano 174 medale, z czego 41 cierpiącym na astmę. Ze zdrowych zawodników tylko co czwarty zdobył medal, z astmatyków nagrodzono zaś co drugiego." W Atlancie startowało 383 "astmatyków", a w Sydney już 618 (!).

Mógłby się więc nieodparcie nasuwać wniosek, że ta ciężka choroba predysponuje do sukcesów sportowych na najwyższym poziomie, lub że wysiłek fizyczny indukując reakcje astmatyczne (istnieje takie zjawisko) uskrzydla zawodników. A może astmatycy posiadają jakieś niezwykłe cechy osobowości i lgnąc do sportu olimpijskiego, mimo choroby, uzyskują zaskakująco dobre rezultaty? W sporcie wyczynowym byłoby ich więcej niż w zdrowej populacji, w której astma oskrzelowa występuje jedynie w 5-8% osób dorosłych.

Geneza sukcesów sportowych w sporcie wyczynowym osób z tzw. astmą oskrzelową jest jednak zupełnie inna. Historia ma początek w czasach, gdy rozpoczęto stosowanie w nielegalnym dopingu farmakologicznym leków używanych w tej właśnie poważnej chorobie. W dawkach umiarkowanych wykazują one działanie pobudzające, lipolityczne, mają poprawiać sprawność tlenowego systemu energetycznego itd. W dużych dawkach agoniści beta 2 receptorów mają znaczące działanie anaboliczne (stosuje się je zamiast testosteronu), a więc "dwa w jednym". Dlatego sportowcy realizując tego typu doping często podają (na wszelki wypadek), iż miewali ataki astmy oskrzelowej. Incydent taki może się przecież nieoczekiwanie powtórzyć i zmusić sportowca do przyjęcia leku wykrytego następnie w czasie kontroli antydopingowej. Zawsze jest to jakieś wytłumaczenie. Stąd taka statystyka.

Powyższe zjawisko potwierdza również fakt, iż "astma oskrzelowa" pojawia się tylko w tych dyscyplinach sportowych, w których stosuje się doping wpływający na przyrost masy mięśniowej (a więc głównie anaboliki i hormon wzrostu) i które wymagają maksymalnego wysiłku fizycznego (z reguły długotrwałego).

Należy również dobitnie podkreślić, że prawdziwa astma oskrzelowa, choć umożliwia rekreacyjne uprawianie sportu, to jednak wyklucza sukces w sporcie wysokokwalifikowanym. Dobrze, iż prof. Wacław Droszcz dodaje w cytowanym powyżej artykule, że "nie warto zachęcać chorego obciążonego astmą do uprawiania sportu wyczynowego".
Za nami Olimpiada. Australijczycy od dawna tworzyli obraz kraju bezwzględnej i skutecznej walki z dopingiem (niektórzy twierdzą nawet, iż u nich doping został wyeliminowany). Ale - np. Werner Reiterer (dwukrotny australijski olimpijczyk) przeczy temu podając szokujące dane: na sterydy i hormon wzrostu przeznaczał rocznie 12 tys. dolarów, a trener i działacze dobrze o tym wiedzieli.

Zabawa w złodzieja i policjanta trwa. Ciągle z przymrużeniem oka.

Marek Mędraś

Co tu myśleć o tym wszystkim? Jak to odnieść do rzekomej astmy oskrzelowej Gregora Schlierenzauera oraz wypowiedzi Justyny Kowalczyk, w których porusza sprawę "astmatyczek w czołówce biegaczek"?

Kategorie:


0 komentarze

Masz coś do powiedzenia? Napisz w kratce. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy napisanych przez internautów. Niestosowne komentarze będą usuwane. Wysłanie komentarza oznacza akceptację regulaminu komentowania w serwisie WinterSzus.pl. REGULAMIN KOMENTOWANIA